MG:
Nie było Kewcowi dane odpocząć i popracować zbyt długo. Już następnego dnia, kiedy tylko wzeszło słońce, do wsi zawitał bojowo wyglądający człowiek, owinięty w bury płaszcz, spod którego wystawało mieczysko i migała skórzana zbroica. Głowę zdobiła mu równie skórzana czapa, mokra od siąpiącego deszczu i błyszcząca jak łysina. Ów to człowiek wszedł do domostwa Pograzda, srogiego sołtysa, i wyszedł z niego po kilkunastu minutach, kroki swe kierując prosto do sioła, w którym tymczasowe schronienie znalazł Kewc. Zażądał rozmowy w cztery oczy z łowcą i, kiedy mieszkańcy chaty ewakuowali się w podskokach, usadowił się na tyle wygodnie, na ile mógł, na koślawym taborecie naprzeciwko Kanetira. W krótkich, zwięzłych słowach przedstawił się jako Kromodwoj z rodu Talbosta, wasal pana Ragorda z rodu Gonalora, jeden z ludzi odpowiedzialnych za bezpieczeństwo na tym terenie.
Kromodwoj wypytał Kanetira dokładnie o wszystko, co zaszło w ciągu ostatnich czterech dni, o to, co doprowadziło do ataku orków na wioskę, i kilkakrotnie podrapał się w głowę z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy; widać było, że czegoś tu nie rozumiał, że coś w tym ataku się nie zgadzało z typowymi przykładami orczej agresji, jakich czarnowłosy, czarnooki, ostronosy, wąsaty, pobliźniony i pobrużdżony Kromodwoj z pewnością był już świadkiem. Kiedy wypytywanie zaspanego Kewca doszło do samych orków - symboli, jakie nosiły, tego, jak wyglądały po ataku i kiedy widział je kilka dni przed nim, tu niedowierzanie i zdziwienie osiągnęło apogeum, a młody łowca miał okazję uświadczyć zmieniające się jak w kalejdoskopie wyrazy twarzy nadgryzionego zębem czasu wojownika, wszystkie świadczące o zafrasowaniu i głębokim zastanowieniu. Kanetir mógł wręcz sobie wyobrazić myśli, jedna za drugą i za trzecią krążące po umyśle Kromodwoja, zderzające się nawzajem i prowadzące do wniosków, których pasowany pan najwyraźniej nie mógł zdzierżyć.
Wreszcie wyglądało na to, że mimo niezrozumienia, wojownik doszedł do jakiegoś konsensusu ze sobą. - Idziesz ze mną - powiedział w stronę Kewca, nie mówiąc mu niczego innego, i, zeżarłwszy łapczywie resztkę chleba, zostawioną przez któregoś mieszkańca chaty przy legowisku na podkurek, wyszedł z chaty. Kewcowi nie pozostało nic innego, jak tylko podążyć za nim, rozczarowany z powodu ponownego wyciągnięcia na słotę, deszcz, błoto i mróz, ale też i nieco podekscytowany - oto najwidoczniej miał być częścią czegoś, chociaż małomówny Kromodwoj nie miał najwidoczniej najmniejszego zamiaru poinformowania go, czegóż to.
Wyruszyli oczywistymi, trudnymi wręcz do przeoczenia śladami orków. Niemal trzydziestoosobowa grupa, idąc przez gęsty, dziki las u podnóży Wichrowych Szczytów, zawsze zostawi za sobą aż nadto śladów, wystarczających do podążania za nią. Droga była prosta, po poszerzonych grubymi podeszwami leśnych ścieżynkach, przy brzegach wezbranych strumieni, w których roiło się od ryb, przez szlak, wytyczony okazjonalną złamaną gałęzią, dobrze zachowanymi odciskami butów w błocie, drobnymi przedmiotami codziennego użytku, upuszczonymi najwidoczniej przez grupę i wdeptanymi w błoto. Kromodwoj zatrzymywał się od czasu do czasu, aby uważniej i dłużej przyjrzeć się pozostawionym przez orków śladom, i nic, co zauważył, nie kłóciło się najwyraźniej z tym, co powiedział mu Kewc. Kilkakrotnie zaczął kląć, patrząc w zadumie na jakiś wyszywany, kolorowy kawałek tkaniny czy szmatę, zagubione przez orków na ziemi, czy też drewnianą, misternie rzeżbioną figurkę. Mimo tego, że podążanie za tropem okazywało się łatwe, między innymi dzięki temu, że Kewc dobrze orientował się w terenie i w kierunku, z którego przybyli orkowie, wydawał się zaniepokojony.
Drugiego dnia podążania za tropem trafili na innego człowieka, pierwszego, jakiego od opuszczenia wsi widział Kewc. Napotkany i woj, który prowadził Kewca śladami orków, odziani byli w identyczne bure płaszcze, i było oczywiste, że się znali. Zamienili wszystkiego pięć słów. - Pośpiech? - rzucił napotkany, na co Kromodwoj strzyknął śliną przez zęby z ponurym wyrazem twarzy i kiwnął głową. - Podwajamy - kontynuował nieznajomy, na co towarzysz Kewca odpowiedział: - Będą tam. Inni.
Najwyraźniej wszystko zostało wyjaśnione, bo nieznajomy zszedł z orczego śladu i zniknął w lesie. Przez następne dwa dni najbardziej ekscytującą rzeczą, jaka spotkała Kewca i Kromodwoja, było odnalezienie miejsca, w którym Kewc zoczył orków po raz pierwszy, i zaczął opowiadać o tym wojownikowi, wskazując dokładnie miejsce, w którym przechodzili, i miejsce, w którym sam się przed nimi ukrył.
Kromodwoj był towarzyszem małomównym i skrytym, jednak Kewc dużo się nauczył od niego podczas tej podróży. Zwracał uwagę na wszystko, co mogło mieć jakiekolwiek znaczenie, widział każdy ślad, pochylał się nad każdym tropem, i mimo że nie zezwalał na polowania ani na rozpalanie ogniska, Kewc widział, że łowcą byłby wprawnym i las znał dobrze. Żywili się prowiantem, który Kromodwoj zabrał ze sobą, i już po kilku dniach Kewcowi zaczął się przykrzyć smak suszonego, solonego mięsa, ryb i czerstwego czarnego chleba, zapijanego winem tak rozwodnionym, że właściwie już wodą. Mimo milczącego nastawienia Kewc czuł jednak, że pan z rodu Talbosta czuje do niego niejaką sympatię, wyrażaną głównie poprzez szczodre dzielenie się jadłem.
Czwartego dnia znaleźli się na polanie, i wojownik niemalże od razu zwrócił uwagę Kewca na coś, co widać było ponad koronami drzew, ledwie już dostrzegalnym, ale jednak obecnym - grubą wstęgę dymu w dali. Wzmożyli tempo i zwiększyli ostrożność; Kewc myślał, że wiele wie o cichym sunięciu przez las, tak, aby pozostać niedostrzeżonym, ale Kromodwoj pokazał mu, że była to nieprawda. Mimo obciążenia w postaci skórzanej zbroicy i szerokiego płaszcza woj poruszał się jak duch, nie łamiąc ani gałązki, a miecz, który dodatkowo owinął w szmaty, tak jak i on sam nie wydawał prawie żadnego dźwięku. Kilkakrotnie, dopóki Kewc nie złapał i nie zaczął naśladować doświadczonego wojownika w każdym szczególe, Kromodwoj zwrócił mu uwagę w cichych, krótkich, żołnierskich i dobrze dobranych słowach, poprzez które Kewc dowiedział się kilku niepochlebnych rzeczy o swojej genealogii i profesji, którymi parali się jego przodkowie w linii żeńskiej. Co jakiś czas Kromodwoj polizywał palec i unosił go w górę, gdzie wiatr był silniejszy, aby zdeterminować, w którą stronę wiał. Szło teraz znacznie wolniej i dłużej, szli bowiem bez światła przez robiący się coraz ciemniejszy las, i wojownik zbaczał z drogi tak, aby zawsze iść pod wiatr, zachowując pełną ostrożność, nastrój, który udzielił się również Kewcowi. Nie potrwało długo, zanim usłyszeli pierwsze oznaki czyjejś obecności w lesie. Głosy w oddali, dźwięki życia, zapachy, jakie docierały do nich z wiatrem - wszystko to świadczyło o tym, że w pobliżu znajdował się obóz. Świadomość tego nie wystarczyła jednak Kromodwojowi - zdeterminowany był najwidoczniej podejść do obozu i rozejrzeć się, zdobywając jak najwięcej informacji o intruzach na ziemi jego pana.
Zapadała już noc, ale ognie, którymi rozświetlony był obóz, zwabiały dwójkę zwiadowców do siebie niczym ćmy do pochodni. Kromodwoj poruszał się niezwykle powoli, sprawdzając wiatr co chwilę i bardzo uważając na to, żeby podeszli do obozu pod wiatr; Kewc nie wiedział, dlaczego, dopóki nie podeszli na tyle blisko, żeby mógł zobaczyć wielkie, pokryte grubą, czarną sierścią psy, wyglądające niemalże jak wilki, na widok których ciarki przeszły mu po plecach. Psy były jednak tylko szczegółem w jednym, wielkim spektaklu, którym na tę chwilę był obóz. Kewc i Kromodwoj znaleźli miejsce obserwacyjne na jednym z drzew, otaczających polanę, na której rozłożone były namioty i prowizoryczne drewniane budynki orkowego obozu, i stamtąd obserwowali uważnie widok z rodzaju takich, których Kewc nigdy nie spodziewał się uświadczyć w swoim życiu.
Księżyc był w pełni, wyjątkowo jasny i niezasłonięty chmurami, i zwiadowcy prawdopodobnie nie potrzebowaliby pochodni, aby widzieć to, co się działo. Kewc nie wiedział, na czym skupić wzrok - frenetyczne szaleństwo, panujące w środku obozu, przekraczało wszystko, co widział do tej pory, i starał się wchłonąć cały widok naraz - impregnowane smołą, barwione kolorowo, zdobione wiosennymi kwiatami skórzane namioty, tworzące większość orkowego obozu, drewniane, mistrzowsko wykonane, misterne rzeźby przedstawiające najwyraźniej straszliwych, orczych bogów, naturalnej wielkości - ponad dwumetrowe, po jednym na północy, południu, wschodzie i zachodzie, zwrócone ku zewnętrzu, wielkie ognisko, z którego buchały w niebo kłęby dymu, usytuowane dookoła ogniska cztery olbrzymie, obite skórą, drewniane, bogato zdobione wyrafinowaną sztuką snycerską bębny, przy każdym z których stał stary, obwieszony fetyszami, olbrzymi ork, oprócz fetyszy i przepaski biodrowej niemalże nagi, o wymalowanym w całości ciele, przedstawiającym sceny, których Kewc nie rozpoznawał, w wyjątkowo żywych kolorach, o przekłutych uszach, nosie i wargach, całkowicie bezwłosy. Kewc domyślał się, że byli to szamani; rytm, w jakim bili w bębny, szybki, zawrotny, obłędny, wprawiał go w oszołomienie, i nawet w takiej odległości od wszystkiego tego, co się działo, docierał do niego odurzający zapach ognia, ogłuszający wręcz przez zioła, które szamani wrzucali doń co chwila. Zioła te musiały być bardzo intensywne w działaniu; Kewc wiedział już, a raczej tylko podejrzewał, dlaczego Kromodwoj zdecydował się w ogóle na podejście do obozu tej nocy. Przy tak intensywnym zapachu psy nie miały szans na ich wyczucie, szczególnie pod wiatr.
Dookoła ognia, w trzech, koncentrycznych kręgach, wirujących w przeciwne strony, tańczyła najwyraźniej cała populacja obozu, przeszło osiemdziesięciu orków obu płci. Raptowny, urywany rytm wyznaczał kroki, jednak dawało się w nim odnaleźć pewnego rodzaju szaloną harmonię, szczególnie po spojrzeniu na dziki taniec, w którym, zapamiętane, zanurzone było całe orcze plemię. Zawroty głowy ogarniały Kewca od samego patrzenia - szaleńcze wirowanie w połączeniu z potężnym, basowym rytmem bębnów, zaśpiewami, krzykami, trzaskaniem i furkotem ognia i odurzającymi ziołami doń wrzucanymi stanowiło bardzo intensywną mieszankę. Zmusił się jednak do popatrzenia na tancerzy na dłuższą chwilę chociażby po to, aby móc ich później opisać. Tancerze, zarówno męscy, jak i żeńscy, byli właściwie nadzy, tak, jak szamani, odziani wyłącznie w przepaski biodrowe mimo chłodu nocy. Nie byli, jak szamani, poobwieszani fetyszami, jednak wszyscy byli tak intensywnie zdobieni, że równie dobrze dla Kewca mogliby być ubrani. Orcze kobiety, równie silne i masywne jak mężczyźni, nierzadko wyglądające nawet na silniejsze, pokryte były od stóp do głów malunkami, przedstawiającymi sceny, znaki, symbole, bogów i Eeskar jeden wie, co jeszcze, a krańce kunsztownie wykonanych obrazów na ich ciałach zamazywały się w błyskawicznym, harmonicznym, wijącym się ruchu. Mężczyźni nie byli malowani; ich ciała w znacznej części pokryte były ceremonialnymi bliznami - na ile Kewc mógł stwierdzić, tyle było ich więcej, o ile ork był starszym wojownikiem, i z dodatkiem okazjonalnych tatuaży tam, gdzie grube blizny nie pokrywały ich masywnych, umięśnionych ciał, wyglądali straszliwie, ale też i, co Kewcowi nie mieściło się w głowie, trochę majestatycznie, dziko, ale charakterystyczną, piękną dzikością natury. Zarówno mężczyźni, jak i kobiety mieli włosy zaplatane w wiele małych warkoczy, w które z kolei wplecione były kamienie, kawałki drewna, paciorki, muszle i wstęgi. Przyjrzawszy się temu wirowi koloru, ruchu, życia, szaleństwa i ekstazy, Kewc nie mógł już oderwać odeń wzroku, oszołomiony, ogłuszony wręcz intensywnością tego widoku.
Po wieczności bycia zamkniętym w tym szaleństwie przyszedł otrzeźwiający cios w bok głowy, i Kewc, z poczuciem krzywdy, odwrócił się, żeby zobaczyć, jak przez mgłę wpatrzoną w niego twarz Kromodwoja. - Wracamy - powiedział wojownik, i jął się bezszelestnego schodzenia z drzewa, na którym znaleźli swój punkt obserwacyjny.