Zaczęła się budzić, patrzała nieprzytomnym, tępym wzrokiem na grzyb na jednej z drewnianych ścian. Potem znów popadła w nieświadomość i tak w kółko jeszcze kilka razy. Za każdym razem, kiedy się budziła czuła ten sam niemiłosierny ból. Coraz trudniej było jej popaść w dający ulgę, nieświadomy stan. Za każdym razem pojawiało się więcej myśli dotyczących świadomości, miast pragnienia ukojenia od bólu.
Jej myśli nie przypominały słów, jednak wyrażały wszystko to, co wyrażałyby myśli zwykłego człowieka. Problemy, pytania, odpowiedzi, domniemania, w których zawarte było doświadczenie życiowe (jak małe by nie było), w tym pamięć poznanych bodźców – zapachy, dotyk, ból, temperatura.
Kiedy przebudziła się po raz ostatni, znów otworzyła oczy i znów spojrzała na tę samą pleśń na ścianie oraz mnóstwo, mnóstwo piór, które powinny być częścią jej ciała. Przeraźliwy ból promieniował na całe jej ciało i nie była w stanie określić jego źródła. Wiedziała tylko, że czuje swoje skrzydła. Caluśkie, calusieńkie. Była przekonana, że czuje ich ramiona wyrastające z jej pleców. Uczucie to było tak intensywne, że przez myśl jej nie przebiegło, że jest dziwnie lekka, a ruchy stały się dziwnie łatwe. Przez jej myśl przeszło tylko, że może trzeba tak cierpieć, że istoty, które do tej pory spotkała cierpiały jak ona sama, bądź nadal tak cierpią, a mimo to poruszają się tak szybko, tak zgrabnie. Może powinna do tego dążyć, bo jeśli się jej nie uda stanie się tym nieczułym stworzeniem, które przyczyniło się do tak wielu bolesnych rzeczy, ran, na ciele jednej z przyjaźniejszych nie-skrzydlatej istotek?
Zauważyła, że zamiast czuć rozbijające się krople o jej plecy, poczuła coś ciepłego, co otula jej plecy i ramiona oraz lepi długie włosy. Zaczęła poruszać palcami, potem ręką, zaciskając i rozluźniając poszczególne mięśnie. Posoka, w której tkwiła, krzepła na niej całej i zasłaniała dwie ogromne rany będące źródłem nieświadomości, w której dziewka spoczęła. Niewiele do niej dochodziło. Zmysły jeszcze nie funkcjonowały na tyle, by zobaczyła, co dzieje się wokół niej. Kiedy zaczęła poruszać ramieniem, a potem drugim, odważyła się poruszyć bardziej. Tak, by podnieść. Oparła się na łokciach i oderwała swoją pierś od twardej ziemi. To było... dziwnie proste, nie tak, jak ostatnim razem. Ból sparaliżował jednak próbę utrzymania dziewki nad ziemią. Upadła, oddychając nieregularnie i płytko. Czuła się zmęczona, wzrok się jej mazał. Postanowiła więc chwilę odpocząć.
Jej uszy zarejestrowały trzaski, a oczy gwałtowne poruszenia, którym zaczęła się przyglądać. Wadera, elf. Tańczyli ze sobą, łącząc swe ciała, gdzieś chyba mignęły rude włosy. Dziewczyna potknęła się o wilka, który wypełznął spod mężczyzny. Cóż za taniec. Tylko czemu ten ostry przedmiot sprawił, że policzek długouchej istoty pokrył się karmazynem takim, jaki otacza ją samą?
Przyjrzała się tej substancji, tej zalegającej przy jej policzku, pomacała ją palcami. Zaczęła powoli zasychać. Wyciągnęła rękę, nieświadomie chcąc poczuć ciepło swoich piór, które były takim miękkim, ciepłym elementem jej ciała. Ubłocone, zakrwawione skrzydło leżało tuż obok. Bezimienna istota przymknęła oczy i położyła na kończynie dłoń. Pogładziła ją. Z jakiegoś dziwnego powodu nie czuła dotyku. Przesunęła ręką w dół. Przemoczone pióra stały się lepkie, a miękki puch został zastąpiony czymś z początku miękkim, a na środku twardym i ostrym. Dziewczyna otworzyła oczy i z przerażeniem dostrzegła element skrzydła, który powinien znajdować się w jej łopatce.
Nie znała łez, jednak dwie mimowolnie popłynęły z jej oczu. Przeniosła godne pożałowania spojrzenie w miejsce, w którym jakiś czas temu siłowały się trzy istoty. Jedna z nich się zmieniła. Wilczyca wypadła przez drzwi na bębniący deszcz, a elf zaczął wspinać się na dach przez dziurę w suficie. Trzecie istnienie było martwe, a raczej inne, co w jakiś sposób dziewczyna czuła.
Podniosła się na łokcie, cała drżąca z bólu. Lecz oni też nie mieli swoich skrzydeł. Nie-skrzydlata uznała, że można to wytrzymać, przyzwyczaić się. Dlatego się nie poddawała. Wyprostowywała coraz bardziej pozostałe górne kończyny przenosząc swój ciężar na dłonie. Jeżeli oni mogli się poruszać, ona też może. Ogłupiała, ogarnięta lękiem, poczuciem zagrożenia bijącym od istoty, która ściągnęła elfa z dziury na dachu, uznała, że musi opuścić to miejsce.
Tylko jeden sposób przyszedł jej do głowy. Jeżeli tylko będzie mieć dość siły postara się powoli przejść na czterech kończynach do wyjścia, gdzie zniknęła wilczyca. Oddalić się stąd, jak tylko mogła. A nuż martwiejec nie zainteresuje się tym pisklęciem o utraconych skrzydłach? Może ilość zakrzepłej posoki, bezrozumne spojrzenie i chwiejny krok utwierdzą go w przekonaniu, że nie tylko on cuchnie śmiercią...?