Post
24 mar 2013, 19:13
Życie na morzu nie należy do łatwych i trywialnych spraw, szczególnie dla kogoś, kto nie nawykł do takiego trybu życia. Cokolwiek by mówić, nie każdemu podobało się przebywanie przez dłuższy czas, nierzadko miesiąc lub kilka z grupą mężczyzn, niezbyt kulturalnych czy dbających o higienę. Do tego należało dodać sztormy (i w związku z tym, chorobę morską), podłe jedzenie i ogólnie pojętą nudę przez większość czasu. Mimo że różne rzeczy mogły się wydarzyć, jednolity krajobraz, będący głównie morzem ciągnącym się aż po horyzont ciężko było nazwać ciekawym. Bardziej doświadczeni marynarze często mówili, że albo jest nuda na całego, albo taki zapierdol, że nie wiadomo, w co ręce włożyć. Póki co jednak panował ten pierwszy etap.
Marcifilo otworzył drzwi i pozwolił grubasowi odnieść skrzynkę na swoje miejsce. Za drzwiami, jak się okazało, był zwyczajny magazyn, a gość potrzebował pomocy, bo zwyczajnie nie był w stanie poradzić sobie z trzymaniem drzwi otwartych i noszeniu beczek, które były dosyć ciężkie. Koniec końców jednak udało się im i obaj wyszli na zewnątrz, oczywiście zamknąwszy za sobą drzwi. Gruby niechętnie dał się napić byłemu skazańcowi. W butelce znajdowało się piwo – w sumie, nic dodać, nic ująć. Ani podłe, ani specjalnie dobre. Widząc, że Marci przyssał się do butelki i zamierza wypić całą jej zawartość, jej właściciel chwycił za butelkę i zaczął ciągnąć, chcąc odzyskać swoją własność.
– Ej, ej, nie wychlej mi wszystkiego! Popracuj trochę uczciwie, to zasłużysz na swoje – powiedział nieco podpitym głosem. – Słyszałem, że kapitan ma do ciebie jakiś interes. Nie wiem, o co chodzi, tak tylko słyszałem, ale lepiej się do niego udaj.
Wiadomo, jak kapitan wzywa, to prędzej czy później należałoby zaszczycić go swoją obecnością. Dlatego też, nieważne, co poszukiwany miał zamiar robić jeszcze na statku, musiał w końcu wyjść na pokład i zapukać do drzwi kajuty kapitańskiej.
Kapitan przeczył samym swoim wyglądem wszelkim standardom, jakie tworzyło większość dowódców takich jednostek. Stereotypy nie tworzyły się same z siebie – z reguł był to głośny, brodaty człowiek, pokrzykujący na swoją załogę, pijący na umór i do tego dosyć brutalny i niezbyt przyjazny w obejściu. Mimo to jednak załoga znała go na wylot i lubiła. Ten zaś rzadko kiedy w ogóle rozmawiał ze swoimi podwładnymi. Ukrywał przez większość czasu swoją twarz pod kapturem, jakby nie chciał się ujawniać i przebywał na pokładzie, poruszając się jak duch. Nikt nie wiedział, kim tak naprawdę jest, bo choć znał się na dowodzeniu i zajmowaniu statkiem po prostu nie pasował do morskiego stylu życia. Może i tak właśnie było, gdyż statek niedawno zmienił właściciela, a załoga była zbiorowiskiem zwerbowanym pośpiesznie w tawernach i choć zdążyli mniej więcej poznać się wzajemnie, to swojego dowódcę – ni cholery. I pewnie tak miało już zostać. Zdarza się.
Dlatego też, gdy Marcifilo odwiedził go, zamiast gromkiego "wejść" usłyszał jedynie mrukliwe przyzwolenie. Kapitan siedział za swoim biurkiem, przyśrubowanym do pokładu. Ubrany był na szaro, w jakąś luźną kamizelkę i zarzucony na głowę kaptur podobnego koloru. Wskazał w milczeniu stołek po przeciwnej sobie stronie.
– Na początek chcę ci powiedzieć jedną rzecz. Nie lubię, jak się ze mnie żartuje, więc łaskawie nie pierdol głupot i odpowiadaj na moje pytania zgodnie z prawdą – powiedział głosem pozbawionym zabarwienia emocjonalnego. – Wiem, że nie jesteś częścią mojej załogi i nie zostałeś zwerbowany jak wszyscy. Chcę usłyszeć od ciebie, jak się tu znalazłeś i jaki masz plan co do swojego dalszego pobytu tutaj.
Zamilkł, patrząc w twarz rozmówcy.