MG
Najpierw szedł Jagekhr, prując do wioski niczym wół. Zaraz za nim znajdował się zresztą prawdziwy pociągowy zwierz, ciągnąc majdan drugiego krasnoluda, Ylzzirila. Za wozem szedł, jakby w zamyśleniu, Rakczadra. Cały ten korowód był bardzo dobrze widoczny nawet dla chłopów pracujących na dalekich polach – głównie przez wysokie umiejscowienie oraz bardzo wyróżniającą się na tle przyrody rudość woźnicy.
Ci, którzy z jakiegoś powodu znajdowali się przy głównej drodze Pożarki, schodzili śmiałkom z drogi. Nie uszło ich uwadze, że powróciło tylko dwóch, i to jeszcze spoza ludzkiej rasy. Rakczadra był im znany, więc niewiele sobie zrobili z jego obecności – dobrze, że się pojawił, bo mógł mieć coś ciekawego do powiedzenia, a być może pomógłby w jakichś pracach, ale to nie on był dzisiaj główną atrakcją.
Wagabundzi wzbudzali o wiele większe zainteresowanie – tym większe, że byli krasnoludami. Nikt nie śmiał zagadać. Jagekhr nie zachęcał do tego, bez wahania dążąc do celu, jaki sobie obrał. Jego dobór nie dziwił. Największy, należący do sołtysa dom leżał w samym centrum wioski, górując nad resztą swoimi dwoma kondygnacjami oraz przyrastającym doń, jedynym w wiosce chlewem. Wiosna daleko niosła swojski zapach świń i mokrej paszy, a u chaty przywiązano także sześć koni, z których przynajmniej dwa były przedniego rzędu. Dziwiła tak duża ich liczba; oznaczało to, że sołtysa odwiedzało właśnie wielu gości, w tym kilku majętnych.
Nieopodal wyrastała pokaźna konstrukcja nieukończonego jeszcze młyna wiatrowego, przy której toczyły się prace ciesielskie. Wieś niezbyt się zmieniła od czasu ostatniej wizyty śmiałków. Chaty chłopskie nadal wydawały się rozrzucone chaotycznie i byle wzdłuż drogi – niektóre w pewnym oddaleniu, inne przy samym gościńcu. Rozciągające się za nimi pola ciągnęły się daleko, a rosły na nim nieznane krasnoludom rośliny. Prócz zbóż nie potrafili wyszczególnić innych, a chociaż pyszniły się one w słońcu swoją dojrzałą zielonością, nie za bardzo mogło ich to obchodzić.
Naprzeciw domu sołtysa z ziemi wyrastała przysadzista kapliczka z malutkim odrostem dzwonnicy. Tutejszy kapłan nie pokazał się, a z pewnością powrót śmiałków z Wichrowych Szczytów ciekawił go tak samo jak innych. Ciekawości tej kompletnie nie wstydziły się tylko dzieci, podchodząc znacznie bliżej od dorosłych, którzy nie przejmowali się ich zachowaniem, o ile pociechy nie były ich własne. A i wtedy trudno było je upilnować – jedna z matek odpuściła całkiem, przysiadając po prostu na progu kapliczki i odpoczywając. Była w zaawansowanej ciąży, a matkowała przynajmniej czterem śmigającym po wsi latoroślom.
Znajdującą się pomiędzy tymi dwoma niezwykle istotnymi budynkami – domem sołtysa i kaplicą – wybrukowano, tworząc swoisty dziedziniec, na którym stopy mogły wreszcie odpocząć. Wozem Ylza przestało tak trząść, ale nie pocieszył się zbyt długo – czas było złazić z zydla i zapukać do domu przywódcy tutejszej ludności. Oczywiście pierwszy zrobił to Jagekhr. Ostrożny Ylz musiał poświęcić chwilę na przemyślenie swojej decyzji. Pozostawienie tutaj wozu bez opieki mogło wydawać się głupie, ale z drugiej strony miał zostać gościem sołtysa – obrabować takiego nie lza. Nie ufał jednak ani ludziom Autonomii ani tym bardziej tutejszym chłopom, których w ogóle nie znał. Teoretycznie nie miał się czego bać, ale jego natura wstrzymała go przed szybkim pójściem w ślady swojego brodatego ziomka.
Ten natomiast wypadł z domu tak szybko, jak doń wpadł. Nie chodziło o to, że został wyrzucony lub wyproszony. Wszak wysoko wysklepiona, duża sala pełna była ludzi. Wiele było tu urodziwych dziewek pozostających na służbie sołtysa, widoczne było także kilka jego córek. Parobkowie, słudzy i inni mężczyźni tłoczyli się wokół paru możnych, a także dostojnika świątynnego. Ten od razu zwrócił uwagę Jagekhra. Jego rysów nie mógł pomylić z nikim innym – był to znany mu awanturnik, którego wołano Ćwiercią. Nie pochodził z tych stron i dziwiła jego obecność w Pożarce. Bardziej jednak dziwił jego strój.
Ćwierć był bowiem ubrany jak Definitor, a na widok Jaga jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Czuprynę schował pod fikuśną, błękitną czapeją, w błękit i biel zakuł się zresztą cały; Jagekhr nie wiedział, co oznaczają te wszystkie kolory, ale nie mógł pomylić tej stylówki z żadną inną. Definitorzy byli postrachem wszystkich heretyckich kapłanów i co parę lat wpadali kontrolnie do każdego opactwa, świątyni czy innego zakątka należącego do Świątyni Światła. Nie dało się zostać jednym z nich ot tak, bez związania się z najważniejszym kościołem Autonomii już za dzieciaka. Zanim Jag zdążył cokolwiek powiedzieć, przypadło do niego dwóch mężów, wcześniej siedzących spokojnie po bokach Ćwierci. Ich także znał, byli zresztą nierozłączni. Artlan i Aiar, bo tak ich wołano, rozpłynęli się w wylewnych powitaniach, tak do nich niepodobnych.
– Mój przyjacielu Jagu, jak dobrze cię widzieć! – zawołał jeden z nich jowialnie (choć głos mu się załamał), popychając dość silnie krasnoluda, tak, że ten musiał zrobić krok w tył. Kolejny wykonał zachęcony siłą mięśni drugiego mężczyzny. Był nieco skonfundowany, poza tym popchnięcia nie były agresywne – raczej naglące i podszyte prawdziwym strachem. Wkrótce nawet nienawykły do takich zagrywek umysł brodacza pozwolił mu skonstatować, że oto jest świadkiem maskarady w wykonaniu jego kolegów po fachu. Nie mógł jednak uwierzyć w ich głupotę – za podszywanie się pod Definitora groziła kara surowsza niż śmierć.
Siłą rzeczy Jagekhr wyszedł z dwoma swymi dawnymi kumplami na dziedziniec, z którego pociągnęli go dalej, w stronę chlewu, z dala od wścibskich uszu. Ze swojego zydla widział to wszystko Ylzziril, uznając, że oto jego towarzysz spotkał dawnych przyjaciół, którzy ni z tego, ni z owego wzięli go na stronę. Widocznie był im coś winien – trudno. Rudobrody musiał sam przełamać pierwsze lody i udać się do domu sołtysa, o ile przemyślał już sprawę pozostawienia swojego dobytku na zewnątrz.
Wprowadzony do przybytku dla świń krasnolud z pewnością zachodził w głowę, co też się tutaj właściwie wydarzyło. Jego znajomkowie nie wykręcali się.
– Dobra, słuchaj, bo mało mamy czasu. Fajnie, że wpadłeś, ale ani słowa o Ćwierci, jasne? Robimy za jego obstawę. Gruba sprawa, ogromne siano, tylko sołtys wie. Może się nawet przydasz – powiedział Artlan, zakapior, któremu Lorven poskąpiła szyi. Był dokładnie o te kilka kciuków niższy od swego kompana, Aiara. Obaj mieli zmierzwione, brązowe włosy, twarze moczymord i bezzębne uśmiechy, ale różnili się gestami. Artlan, mimo bardziej trollowej postury, był o wiele gładszy w ruchach, co często dziwiło wszystkich, którzy mieli z nim do czynienia.
Cieszyło, że nadal żyją – mimo że przybyło im kilka blizn – i trzymają się razem, szczególnie, jeśli był wśród nich Ćwierć. Cała trójka stanowiła małą kompanię wywrotowców, najemników, którzy nie bali się żadnej roboty. Jagekhrowi przyszło z nimi ongiś współpracować i na brak atrakcji nie mógł narzekać. Ich plany były zazwyczaj przynajmniej odrobinę szalone, ale jakimś cudem zawsze udawało się im przeżyć. Jeśli byli w takim miejscu, to sprawa rzeczywiście była warta zachodu.
W innym miejscu, niedręczone obecnością tutejszych wieśniaków, znalazły się Grynfa i Wierzba. Ta druga, mimo że o wiele wygodniej przebywałoby się jej u sołtysa, wybrała inną drogę – zabrała niewidomą do wiedźmy, na co pozostali odetchnęli chyba z ulgą; nikt nie kwapił się do tej roboty. Wcześniej i tak Wierzba chcąc nie chcąc zajmowała się kaleką, bo poza nią w grupie znajdowały się jeszcze tylko dwa krasnoludy – nieobyte ani z pomocą niepełnosprawnym, ani z kobietami. Teraz jednak nastąpił ostatni etap tej charytatywnej podróży. Łuczniczka chciała dokończyć dzieła, dzięki czemu mogłaby z czystym sercem oddalić się ku chacie sołtysa, gdzie mogła liczyć na odrobinę godnego wypoczynku.
Droga przez las dłużyła się ze względu na konieczność prowadzenia Grynfy. Ścieżynka też nie należała do najwygodniejszych, udekorowana przez naturę (a może i tutejszą wiedźmę) licznymi kamulcami i wystającymi korzeniami. Prowadziła do wybudowanej na polanie chaty. Przypominała ona chłopską, była tylko dużo mniejsza. Niezbędnych – a co dopiero drobnych – napraw renowacyjnych od dawna nikt tutaj nie wykonał; te krytyczne były wykonane byle jak. Nie była to wprawdzie rudera, ale domkowi wiedźmy niewiele brakowało do uzyskania tego statusu.
Sama mądra przebywała akurat przed chatą, doglądając swoich roślin. Na widok nadchodzących kobiet wyprostowała się i skrzywiła. Najwyraźniej nie miała ochoty na przyjmowanie gości. Dostrzegła jednak, że Grynfa idzie niepewnie, jakby coś jej dolegało. Odrobinę się na to rozchmurzyła. Nie było szansy przygotować się do tej rozmowy. Z tego, co Wierzba wiedziała o tych wyklętych przedstawicielach kobiecego rodu, były one dość nieprzewidywalne. Ta jednak wyglądała dość zwyczajnie.
Gdyby nie mieszkała w tak oddalonej od wioski chacie, mogłaby uchodzić za zwykłą chłopkę. Jej włosy skryte były pod prostym kapturkiem, a zgrzebna, robocza sukienka upaprana była tu i ówdzie ziemią oraz fragmentami roślin. Na nogach miała mocne onuce, a jedynym, co mogło ją odrobinę odróżniać od innych wioskowych kobiet, były jej jasne oczy koloru wypłowiałego błękitu.
– No, co jest? – zagadała zrzędliwie, bez żadnych wstępów. Szybko przystąpiła do Grynfy, od razu konstatując, że to jej należy pomóc. Spojrzała jej głęboko w oczy, ale widząc, że wzrok chłopki się nie koncentruje, od razu domyśliła się reszty. Potrząsnęła trochę Grynfą i uderzyła ją lekko w policzek, zostawiając na nim kilka drobnych grudek ziemi. Dziewczyna nie wydawała się jakaś tępa, bo reagowała poprawnie. Łatwo było poznać, że jest niewidoma, mimo że jej oczy na pierwszy rzut oka wyglądały normalnie. – Nie widzi…? Dziwaczne. – Puściła ją.
– …Ale trudno. Co się stało? – zwróciła się wreszcie do Wierzby, choć równie dobrze mogła zapytać samą niewidomą; wszak zdolności mowy nikt jej nie odebrał. Łuczniczka została za to zmierzona, nie bez dezaprobaty, od stóp do głów. Szczególnie wiele uwagi otrzymało dźwigane przez nią uzbrojenie. Wiedźma lekko pokręciła głową, jak gdyby wiedziała wszystko o tym typie kobiet, uważając ich postępowanie za skrajną głupotę i nieodpowiedzialność. Sama była jednak tutejszą wiedźmą, co też nie było obyczajne, więc nie zająknęła się na ten temat. Przez pewien czas miała minę zdradzającą, że rozważa, czy przystąpiła do odpowiedniej młódki, bowiem według jej miary Wierzba mogła być równie chora na głowę, jak niewidoma mimo sprawnych oczu Grynfa.