Kamienny budynek rozkraczony przy ciasnej ulicy z daleka już przedstawiał się wszystkim swoją aparycją. Był właśnie takim siedliskiem biedoty, która zdaniem wielu była plagą dotykającą każde większe miasto. Nieprzyjemne zapachy, brudni ludzie i podejrzliwe spojrzenia były czymś co uderzało natychmiast w jakiegokolwiek odwiedzającego. Ci przyzwyczajeni nawet nie zwracali na nie uwagi, idąc dalej w obranym kierunku. Tych pozostawiano w spokoju, wiedzieli po co tu są. Inni rozglądali się trwożnie, niepewnie stąpając przed siebie i chcąc jak najszybciej ominąć parszywe miejsce - zwierzyna. Uciec. Nie było to takie proste, biedota mieszkała na niemałym obszarze.
Złodzieje, żebracy, rzezimieszki, kurwy, a także szaleńcy. Wszyscy znaleźli swoje miejsce w tej zatęchłej okolicy. Różnymi sposobami trzymali się swoich domostw, a ostatnie wojny, niepokoje i dezorganizacja za rządów Rady znacznie ułatwiły im utrzymanie tych starych budynków w swoich rękach. Napad roskvarów, najazd Imperium - różnorakie wydarzenia przez ostatnie latały sprawiły, że część ze znajdujących się przy murach kamienic opustoszała. Powodem tego opustoszenia mogła być zarówno śmierć, jak i ucieczka. Dzięki chaosie w jakim Wolenvain trwało przez ostatnie lata niektóre z tych budowli umknęły uwadze władz. A tam gdzie nie padały oczy rządzących natychmiast znajdowali się tacy, którzy chcieli uniknąć ich wzroku.
Mająca nad parterem jedno piętro, ewidentnie niezbyt zadbana kamienica była jednym z kilku, jeśli nie kilkunastu takich budynków w okolicy. W popękanych ścianach ziały puste otwory pozbawione czegokolwiek co upodabniałoby je do okien w bogatszych budynkach tego typu. Rzucały się w oczy niczym powybijane zęby w uśmiechu karczemnego półgłówka. Krzywy dach wyglądał jakby zaraz miał opaść na piętro, a co gorsza ział w nim tęgi otwór, jakby powstały w wyniku uderzenia ciężkiego kamienia. I, choć niewielu zaprzątało sobie tym głowę, rzeczywiście tak było. W budynku, na pierwszym piętrze, na popękanej podłodze - a częściowo wsparty o drewnianą podporę, która miała podtrzymywać stanowiące podłoże deski - wbity sterczał niemały kamień. Logika nakazywała sądzić, że spędził w tym miejscu już dobre pięć lat, posłany swego czasu przez imperialną katapultę. Na kamieniu widniały jakieś roskvarskie symbole formujące napis, który niewielu w Wolenvain potrafiło odczytać.
Tak jak i dach, tak i znajdujące się pod nim piętro sprawiało wrażenie zdecydowanie mniej trwałego niż powinno. Już dawno ktoś powinien zadbać o to, aby nie spadło na głowę nieszczęśnikowi, który może znaleźć się na parterze. A na parterze ktoś mieszkał. Zawsze ktoś mieszkał.
Starych, krzywych drzwi wejściowych nie trzymało na miejscu nic oprócz klamki, każdy mógł wejść do środka do dziwacznej pracowni. Walały się po niej cynowe naczynia, w powietrzu zaś krążyła taka gama zapachów, że żołądek momentalnie podchodził do gardła. Szczególnie, że nie wszystkie były przyjemne. Wokół leżały grzyby, zioła, rośliny, kawałki martwych zwierząt, całe zwierzęta, gliniane naczynia o nieznanej zawartości... Na pierwszy rzut oka można było zgadnąć, że to siedziba jakiegoś partacza, który trudnił się wytwarzaniem różnorakich maści, leków i eliksirów. Z reguły niezbyt skutecznych zresztą, ale to nie przeszkadzało ludziom za nią płacić. Może eliksir miłosny, piękna pani? Zapach ziół, gleby i zgnilizny przenikał wszystko co znalazło się w środku choćby i na chwilę.
Wokół zalegał gruz, pajęczyny i stare szmaty. Od czasu do czasu po spróchniałym drewnie przebiegł jakiś szczur - jedno z niewielu stworzeń, które potrafiły poruszać się po nim bez towarzyszącej temu zazwyczaj kakofonii. W kącie była zamknięta na kłódkę klapa prowadząca do piwnicy. Po lewej stronie ziała dziura prowadząca do drugiego pomieszczenia. Zardzewiałe zawiasy klapy pozostawiały pytanie czy da się ją w ogóle jeszcze unieść. Na górę można było wejść po schodach. Ktoś kto znał to miejsce wiedział, że wszystkie skrzypią, jednak trzeci wręcz niemiłosiernie, a czwarty to jedynie cienka deska zakrywająca dziurę i lepiej na nim nie stawać. Tak samo jak lepiej nie wspierać się na idącej wzdłuż schodów barierce, bo czasy gdy była w stanie utrzymać ciężar człowieka dawno już minęły.
W tej pracowni przebywał człowiek. Odziany w brudne, zniszczone i zszarzałe ubrania. Trudno było odgadnąć jego wiek. Głowa była wyłysiała, pozbawiona już praktycznie wszystkich włosów. Twarz pomarszczona, oczy duże i wodzące po okolicy szybko i z niepokojem. Usta były jedynie cienką linią. Postawa jednak zdawała się należeć jednak do kogoś, kto był w średnim wieku. Lekko przygarbione, wychudzone ciało nie sprawiało wrażenia jakby należało do staruszka, choć również i nie do młodzieńca. Ani silne, ani słabe, ani piękne, ani brzydkie. Zdawało się dziwnie... bezpłciowe. Nie dosłownie, oczywiście. Osobnik ten bez wątpienia był mężczyzną. Bez wątpienia można było stwierdzić też coś innego. Czy raczej dostrzec coś innego, jeśliby poświęcić ku temu dość uwagi. W bladoniebieskich źrenicach kryło się coś, czego wielu ludzi się obawiało. Obawiało do tego stopnia, że nie pozwalał im spać po nocach. Iskra szaleństwa.