Słowa wieśniaków z początku potężnie zaskoczyły Córkę Północy, jako, że w tak zacofanym i opuszczonym przez cywilizację, Piętnastkę, oświatę, czy jeden Devouler raczy wiedzieć, przez co jeszcze, miejscu nie spodziewała się w ludziach logiki czy umiejętności chłodnego oceniania faktów. Zbiorowisko poczęło powoli się rozchodzić, jednak Nienazwana nie opuszczała miecza. Trzymając jego zimną rękojeść niemalże czuła, jak niezwykle ostra, twarda i żądna krwi jest smocza brzytwa, którą dane jej było władać. Kiedy jeden z nich wystąpił przed szereg i splunął, widziała w tym znak pogardy. Tak na Farendorze wyrażano pogardę. Była już spięta i gotowa do ataku lub bardzo, bardzo ofensywnej obrony, obejmującej proste parowanie i następującą ułamek sekundy po niej dekapitację agresora. Bez ustanku utrzymywała wzrok na tym, który odważył się postąpić kilka kroków do przodu, przesyłając gryfowi jasny sygnał – zaatakuje nas, zabij. Nie wcześniej. Czuła się jak pantera, szykująca się do skoku.
Wtem stało się coś, czego ani ona, ani gryf, ani sama Piętnastka nie spodziewali się. Dwóch wieśniaków dosłownie teleportowało się! Niemożliwym przecież było przemierzenie odległości trzech metrów w czasie krótszym niż reakcja wprawnego, wypoczętego szermierza, a już na pewno nie byli w stanie zaskoczyć szybkością ruchu jednego z podniebnych łowców, jakim był gryf – a to właśnie uznali za stosowne uczynić uzbrojeni mężczyźni. Doprawdy, niesłychane. Kto wie, może sam Ghan'To uznał za stosowne interweniować, może to pozostałość dzikiego źródła magii, a kto wie, może ci dwaj tylko podają się za strażników, w istocie będąc przedstawicielami najpotężniejszych ze wszystkich bytów Czeluści, może przemierzyli miliardy spektr tylko po to, by wylądować na ziemiach Lewiatana i kopać i obijać czaszki gryfich jeźdźców? Cóż, dzień zapowiadał się nad wyraz dobrze, a walka miała okazać się ciekawą, jako, że magowie, którzy posiedli sztukę wyprowadzania błyskawicznych, poteleportacyjnych ataków zwyczajnie nie mogli być nudnymi oponentami. Jak dotąd Nienazwanej nie było dane spotkać się z kimś, kto tak głęboko posiadłby sztukę manipulacji czasem i przestrzenią, jednak kiedyś zawsze musi dojść do tego pierwszego razu, a ten, jak powszechnie wiadomo, boli.
Nie inaczej było z tą, dla której zabrakło imienia. Czuła przeszywający ból w czaszce, jednak na swoje szczęście nie straciła przytomności. Wiedziała tylko jedno – została zaatakowana, gdy broniła uciskanego. Prześladowcy nie zgodzili się na polubowne rozwiązanie, toteż istniała tylko jedna, ostateczna opcja – anihilacja. Wyłączyć z populacji ras rozumnych wadliwe odrzuty, które śmiały przeciwstawić się Dobru, wyłączyć w sposób szybki, sposób masowy, i przede wszystkim, kurwa, nieodwołalny.
Gryf otrzymał polecenie jeszcze zanim strażnik uznał za stosowne zaatakować. Kątem zaskoczonego oka widziała, jak wielki, ciemnoniebieski (z uwagi na to, że robiło się coraz później i ciemniej, a przez to również temperatura powietrza nieubłagalnie dla wieśniaków, a szczęśliwie dla Bezimiennej spadała) kształt poszybował do przodu. Mogła sobie tylko wyobrażać, jak strażnik, który ośmielił się ją kopnąć jest przyciśnięty potężnymi szponami do ziemi, a silny, twardy dziób uderza w miękkie, ludzkie ciało raz za razem, cios za ciosem, z każdym jednym rozrywając tkankę ostrą końcówką, z każdym jednym miażdżąc zmarznięte kości. Wiedziała, że gryf bynajmniej nie potrzebuje jej pomocy.
Jej ciało było zmarznięte. Miecz niemalże pokrywała cienka warstwa szronu. Normalny śmiertelnik szczękałby z zimna zębami. Nie ona. Nie teraz. Czuła, jak siła rozpływa się po jej ciele, naczynia krwionośne rozszerzają się, serce, którego każde uderzenie dawało jej falę nowej, niespożytkowanej siły, przyspiesza, czuła każde jego uderzenie. Jak pod wpływem masywnego strzału adrenaliny wszystko wokół jakby zwalnia, jej reakcje przyspieszają się. Potrzebowała tylko ułamka sekundy, żeby wiedzieć, co zrobić. Moment po tym, jak zad gryfa zniknął z trasy kolizyjnej z drugim strażnikiem wybiła się lewą nogą, posyłając prawą do przodu, trzymając miecz z tyłu, gotowy do zadania tylko jednego, letalnego ciosu. Widziała go. Obmierzły przedstawiciel rasy ludzkiej, który ma w życiu cele niewiele mniej prymitywne od aspiracji świni. Widziała jego szyję. Widziała, jak rośnie w jej oczach, kiedy odległość zmniejszała się z każdą chwilą. I w końcu czuła, jak jej ręka momentalnie leci do przodu, kiedy tylko złączenie głowy z torsem wsiura znalazło się w zasięgu ostrza. By nadać Smoczej Brzytwie jeszcze większej prędkości, wyciągnęła ciało z szarży, obracając się tak, by w momencie dekapitacji stać plecami do celu. Miało to spełnić trzy zasadnicze cele – raz, nadać ostrzu znacznie większej siły, jako, że zamach szedł wtedy nie z ramienia, a z całego ciała. Dwa, cios w plecy, do którego nie miało prawa dojść (choć w przypadku teleportujących się strażników nigdy nic nie wiadomo, toteż Nienazwana zdecydowała podjąć to działanie), mógł się okazać dalece mniej groźnym od uderzenia w piersi czy brzuch.
I trzy, nie chciała sobie zapieprzyć krwią twarzy. A to przecież priorytet.
Gdyby tylko po rozdziobaniu "szefa" i wykonaniu błyskawicznej egzekucji na drugim strażniku "tych sprzed szeregu" miało się okazać więcej, Nienazwana była gotowa. Wszystkich pokonać w ten sam sposób. Doskok, szybkie sparowanie ciosu z góry i momentalna kontra w dół, w nogi, odskok (bądź odwrotnie, gdyby ktoś okazał się na tyle głupi, by otwierać walkę maczugą ciosem z dołu). Magia zrobi swoje, a wtedy nie będą już stanowili żadnego wyzwania.
Najważniejsze to nie zapieprzyć twarzy i nie pozwolić tym bękartom teleportować się nigdzie dalej.