Sceneria dziwacznego świata, w którym znajdował się Mork, zafalowała. Wszystko zdawało się zacierać, jakby jego duch oddalał się od miejsca, w którym był jeszcze chwilę temu. Czuł, jakby coś za nim podążało – a było to coś wielkiego i wściekłego, chcącego go najwyraźniej rozszarpać. Szalony mag uciekał przez swe wspomnienia, jednak żadne z nich nie dawało mu bezpieczeństwa. Czuł się zagrożony, jego ostatni bastion padał pod naporem nieznanych, niewidocznych wojsk. Chcieli znaleźć go i stłamsić nawet tutaj, w niezdobytej dotąd twierdzy jego własnego umysłu. Przekraczał kolejne, zamknięte dotąd nawet przed nim drzwi, robił to wszystko tylko po to, żeby uniknąć frontalnej konfrontacji. Jego duch dryfował, płynął bez celu przez żyły samego Lewiatana, przez Nicość i Spektra, byle dalej. Nie czuł już niczego, wyzwolony z okowów śmiertelnego ciała. Był czystą esencją samego siebie, niepodlegającą fizycznym prawidłom duszą. Przestał już myśleć, postradał życie, a wraz z nim świadomość. Był całkowicie wolny, naraz wszędzie i nigdzie, przekraczając naraz całą nieskończoność Omsnispektrum… Potem jednak uderzył się mocno w głowę i rozbudził, czując pod sobą twardą, drewnianą podłogę.
Kwadratowe pomieszczenie, w którym się znalazł, było całkowicie puste. Na każdej ze ścian znajdowały się proste, jednoskrzydłowe drzwi. Nie było w nim niczego, co przykuwałoby uwagę. Ciemne drewno na suficie, ścianach i podłodze – porządne deski. Chwilę zajęło Morkowi rozeznanie się w nowej sytuacji. Czuł się niepokojąco dobrze, nic go nie bolało, a jego ciało po bliższych oględzinach okazało się być całkowicie sprawne. Nie był głodny ani spragniony, a jego odzienie było dokładnie takie same, jak za życia… Właśnie – czy w ogóle mógł uznać się za martwego? Oddychał, czuł, żył, mógł chodzić, gadać i skakać. Nie miał żadnych ran, jego myśli były czyste i niczym niezmącone (o ile można tak mówić o myślach szaleńca). Czyżby ktoś go wskrzesił? Ostatnie, co pamiętał, było jedynie głupim snem z lecznicy, ale teraz odróżniał już sen od jawy. Miejsce, w którym się znajdował, było zdecydowanie materialne, nie niepokoiło. Dziwna sprawa, że mimo braku okien pomieszczenie było widoczne dość wyraźnie, a kolory nieprzekłamane. Nie sposób było na to narzekać.
Gdzieś dalej (lub bardzo blisko, nie sposób było ocenić) w dokładnie takim samym pomieszczeniu znajdowała się jeszcze jedna osoba. Miała podobne odczucia, z tym jednak wyjątkiem, że czuła się o wiele bardziej zdezorientowana. Kurz, pył, ból, mocne uderzenie w głowę… i nagle to. Zdecydowanie – Aleksis Bentrum miał mocne powody do drapania swej czarnej czupryny w zastanowieniu. Co ciekawe, mógł to robić oburącz. Z pewnością fakt posiadania dwóch sprawnych dłoni zaskoczył go najbardziej. Z tego, co pamiętał, jednej z nich już dłuższy czas przy nim nie było. Teraz jednak w połowie nieistniejąca dotąd kończyna działała perfekcyjnie. Ubranie Czarnego Kamienia było tym, które ofiarował mu swego czasu sam namiestnik. Czyste, schludne – był nawet beret, który spadł z aleksisowej głowy, gdy ten leżał sobie w najlepsze na ciemnych deskach podłogi. Samo to, że burmistrz znalazł się nagle w nowym pomieszczeniu mogło przyprawić go o zawroty głowy, ale, podobnie jak Mork, alchemik w jakiś irracjonalny sposób nie bał się. Jego nowe położenie nie niepokoiło, nie przytłaczało, jawiło się jako kolejna zagadka do rozwiązania. Póki co nie było powodów do paniki. Jeszcze.